
Sesja na przełęczy
Mamy tu pewne zaległości do nadrobienia. Jednak, fakt, że na stronie nie pojawiło się nic nowego nie oznacza, że kompletnie nic się nie działo. Przeciwnie, powstało trochę nowych zdjęć, kolejne sesje są w planach i mam nadzieję, że uda się je zrealizować zanim pogoda na dobre odmówi współpracy.
Kilka tygodni temu odbyła się konkursowa sesja. Krótka informacja, na czym konkurs polegał znajduje się w tym wpisie. Jest to więc odpowiedni moment (ok, jest pewne opóźnienie, przyznaję), żeby opisać historię zdjęcia, które w konkursie zwyciężyło.
Powszechnie wiadomo, że fotograf wakacji nie potrzebuje. To znaczy, żeby to doprecyzować, nie potrzebuje odpoczywać od fotografowania. W zasadzie jest to prawda. Czasami trzeba złapać oddech i dystans, ale z reguły jest to rzecz, którą się robi wręcz nałogowo. Tak jak z każdą pasją, nigdy nie mam dość. Dlatego właśnie zajmuję się tym zawodowo. Po prostu uwielbiam to co robię i chcę to robić. Kilka dni bez sesji zdjęciowej powoduje głód i potrzebę jak najszybszego sięgnięcia po aparat oraz uchwycenia ciekawego kadru. Nie inaczej wygląda to na wakacjach. Więcej, to jest czas kiedy tylko brakuje, żebym jeszcze spał z aparatem.
Właśnie na wakacjach powstało zdjęcie, o którym dzisiaj mowa.
Tydzień w polskich górach potrafi być bardzo różnorodny. Zakopane oferuje trochę atrakcji, największą oczywiście są wypady na górskie szlaki. Jednak to nie to tak mocno urozmaica tam czas. Pogoda jest najczęściej prawdziwym powodem zamieszania.
Tego dnia akurat trafiliśmy dobrze. Od rana ciepło, słonecznie, momentami wręcz upalnie. Postanowiliśmy więc wybrać się na Kasprowy Wierch szlakiem przez Halę Gąsienicową. Trasa znana i bardzo lubiana ze względu na piękne widoki, które można podziwiać przez cały czas od momentu wyjścia z zalesionej części szlaku. Bonusem jest możliwość zrobienia sobie krótszej lub dłuższej (w zależności od potrzeb i chęci) przerwy w schronisku Murowaniec na Hali Gąsienicowej. A tam i zjeść dobrze można i płyny uzupełnić. Tylko cierpliwości potrzeba, bo kolejki zawsze są długie. Jeszcze jeden bonus, to Stawy Gąsienicowe. Dotarcie i zwiedzenie ich zajmuje jednak trochę czasu. To mamy jeszcze do nadrobienia.
Dwie rodziny z dziećmi (nawet jeśli już ciut większymi) nie mają zbyt szybkiego tempa marszu. Szczególnie, gdy jeden osobnik co jakiś czas musi się zatrzymać i zrobić zdjęcie lub najlepiej kilka. A jest co fotografować. Tak więc na Kasprowym Wierchu wylądowaliśmy dość późnym popołudniem. Trochę zmęczeni, jednak z tatą numer 2 stwierdziliśmy, że pójdziemy dalej przez Czerwone Wierchy aż do Doliny Kościeliskiej. Znaczy, do końca. Małżonki z naszymi pociechami miały zjechać kolejką i posilić się w Zakopanem.
Jak postanowili, tak też zrobili. Dwóch tatusiów, nawet jeśli są bardzo sprawni fizycznie nie może mieć zbyt szybkiego tempa marszu, gdy jeden z nich potrzebuje co jakiś czas się zatrzymać i zrobić zdjęcie lub kilka. Jakimś cudem, bo naprawdę cudu trzeba, żeby na noc w górach nie zostać z takim osobnikiem na pokładzie, dotarliśmy do Kopy Kondrackiej. Po krótkim postoju na szczycie (zdjęcia same się nie zrobią) ruszyliśmy w dalszą drogę. Spotkaliśmy turystów idących w przeciwnym kierunku, którzy widząc zapał z jakim fotografuję roztaczające się wokół widoki podsunęli świetny pomysł. Gdzieś w okolicy Kondrackiej Przełęczy, czyli mocno w bok od szlaku jakim mieliśmy iść, dostrzegli stado kozic górskich. Proszę Państwa, pora mogła być już trochę nagląca, ale są rzeczy, obok których nie przechodzi się tak po prostu obojętnie. Stado kozic to nie tramwaj na Marszałkowskiej, nie spotyka się ich codziennie. Ruszyliśmy więc we wskazanym kierunku.

Powoli zachodzące słońce, piękne widoki dookoła a na górskich stokach dzikie kozice. Pojedynczo, parami, całym stadkiem. To było piękne, trzeba powiedzieć uczciwie. I samo prosiło się o zrobienie zdjęć. W galerii możecie zobaczyć tylko kilka, powstało ich jednak naprawdę dużo. Kozice okazały się modelami raczej przyzwyczajonymi do ludzi, jednak tylko na krótko przystawały w miejscu – a to by popatrzeć czy wystrzelałem się ze wszystkich klatek w kliszy (nie wiedziały, że mam pojemną kartę pamięci), a to by podjeść soczystej trawy. Biegały, małe skakały, przemieszczały się, a my za nimi, szkoda było odpuścić. Takim sposobem doszliśmy w bliskie okolice Giewontu.
To był moment, w którym trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy – nie ma szans, żebyśmy o przyzwoitej porze doszli do Doliny Kościeliskiej, skąd zresztą najbliżej mieliśmy do naszego pensjonatu. Nie było więc innego wyjścia, trzeba było schodzić przy Giewoncie do doliny Małej Łąki.
Piękne kozice odwdzięczyły się za to poświęcenie pozowaniem, dzięki czemu powstało sporo świetnych zdjęć. A miały zwierzaki wyczucie, czy to na tle krzyża na Giewoncie, czy na tle ciemnego nieba, do zachodzącego słońca, tak by kontrast ładny był i kolory soczyste. Były zdjęcia indywidualne i sesje rodzinne.
Przemarsz przez Czerwone Wierchy trzeba było odłożyć na później.
Warto wspomnieć, że w ciągu tygodni poprzedzających nasz przyjazd w Tatry dość mocno tam popadało. Deszcze narobiły szkód do tego stopnia, że niektóre szlaki musiały zostać zamknięte. Zrobiły też swoje na zejściu do doliny Małej Łąki. Pierwszy raz szedłem tym szlakiem, byłem jednak święcie przekonany, że przed ulewami wyglądał zupełniej inaczej. Kamienista ścieżka praktycznie na każdym kroku groziła upadkiem albo skręceniem nogi. Dodatkowo, mocno zmierzchało, gdy schodziliśmy, więc ryzyko uszkodzenia się było jeszcze większe. Gdy znaleźliśmy się na dole, było już dość ciemno, a trzeba było pokonać jeszcze drogę przez las prowadzącą do asfaltowej szosy, skąd miała nas zabrać moja małżonka. Ten ostatni odcinek pokonaliśmy już w całkowitych ciemnościach.
Pod koniec trzeba dodać kilka słów na temat strony czysto fotograficzno-sprzętowej. Większości zdjęć z tej serii nie wykonałbym bez teleobiektywu ze zmienną ogniskową 70-200 i maksymalną przysłoną f/2,8. Większy zasięg pozwolił utrzymać dystans, stała maksymalna przysłona natomiast sporą ilość światła wpadającego do matrycy i dobre odcięcie od tła. Następna rzecz to warunki atmosferyczne, w zasadzie idealne. Zachodzące słońce, dodatkowo przykrywane co jakiś czas przez chmury. Z drugiej strony ciemne, granatowe chmury przykrywające niebo, które stanowiły piękne kontrastowe tło, gdy słońce co jakiś czas się pokazywało i oświetlało scenę. Przy tym jeszcze sprawiało, że kolory stawały się soczyste, mocne. Tak więc czy ze słońcem, czy pod słońce, zdjęcia za każdym razem wychodziły cudne.
I tak, parafrazując klasyka, Czerwonych Wierchów nie było, ale i tak było… fajnie. Raz, że wzbogaciłem zbiory o piękne zdjęcia dzikich mieszkańców naszych gór. Dwa, był to jednak kawałek przygody. Niespodziewana sesja z innym niż zaplanowany finałem. A schodzenie na czas kamienistym szlakiem naprawdę jest ciekawym przeżyciem.

